Po prostu rodzina
Chorzowianin 2008-09-30
Mieszkanie w kamienicy przy ul. Sobieskiego. Agnieszka, Ola, Aldona, Magda, Bartek, Kamil, Mateusz – dzieci. Mariola i Robert – ciocia z wujkiem. Pełna chata.

Bartek do domu państwa Rutkowskich trafił po rodzinnej tragedii. – Zostaliśmy rodziną dla siostrzeńca – mówi Mariola. Z czasem pociech przybywało. Po kolei dom wypełniały głosy dziewczynek i chłopców. Dziś Rutkowscy opiekują się siódemką dzieci. Są dla nich zawodową rodziną zastępczą. Tylko ta zawodowa dla Marioli nie brzmi najlepiej. Woli prościej, tak z serca – rodzina.
Córka i syn, dzieci biologiczne, Rutkowskich z domu już wyszły. Radzą sobie, są na swoim. W czterech kątach tak jakoś samotnie dla Marioli i Roberta się zrobiło. Nawet spacery i wycieczki już nie cieszyły. Czegoś brakowało. Nie było ich z kim dzielić. – Dzieci, które do nas trafiły są dla nas takim nowym życiem. Może przez nie w jakiś sposób się wyrażamy. Wiem, że dzieci są nam potrzebne, a my jesteśmy potrzebni im – mówi Mariola.
W tym roku wspólnych wycieczek, ba wakacji, nie brakowało. – Fajnie z ciocią było – przyznają dziewczyny. – Byliśmy nad morzem. Jakie wielkie fale widziałyśmy. Płynęliśmy statkiem, kąpałyśmy się, nawet zagrodę bobrów odwiedziłyśmy – opowiadają. Dużo tej radości do podziału.
Ciocia jak mama
Początki nie były jednak łatwe. Siedmioro dzieci na głowie. Każde z własną przeszłością, i to bardziej szarą niż kolorową. Madzia to na przykład taka eurosierotka. Rodzice po rozwodzie. Ojciec haruje za granicą. Pozostałe maluchy dobrze wiedzą, co to znaczy dom dziecka albo tułaczka od ochronki do ochronki. Wszyscy musieli się odnaleźć. Porządnie dotrzeć. – Dobrze, że nie dostaliśmy ich wszystkich na raz – uśmiecha się Mariola. Takie docieranie trwa kilka miesięcy. W tym czasie trzeba odpowiedzieć na wiele trudnych pytań, nauczyć wzajemnego szacunku. Wytłumaczyć, co tak właściwie znaczy rodzina. – Przeważnie tak wygląda początek adaptacji do nowego środowiska. Dzieci tęsknią za domem rodzinnym. Z czasem się przełamują, otwierają – mówi Justyna Gołkowska, psycholog pracujący z rodzinami zastępczymi w chorzowskim Ośrodku Pomocy Społecznej.
Do tego dochodzi najtrudniejsze – kontakty dzieci z rodzicami naturalnymi. Tym w życiu się nie poukładało. Po drodze się gdzieś pogubili, niektórzy tylko na chwilę. Po takim kopie się opamiętują. Dla nich jeszcze jest szansa.
Takie spotkania nieraz burzą to docieranie. Biologiczni buntują, mówią, że zastępczy nie kochają, że dla pieniędzy wszystko robią. Po takich słowach nie łatwo jest wytłumaczyć, dlaczego nie mogą zostać z mamą i tatą. Chłopcy już to rozumieją, swoje się naoglądali, nasłuchali. Można by powiedzieć zmężnieli. Z dziewczynkami gorzej. Tęsknią bardzo. – Po przyjściu z wizyty już pytają o następne. Na początku miałam problem, by to zrozumieć. Teraz się z tym pogodziłam. Mama i tata to dla nich świętość – twierdzi Mariola.
Dla dzieci jest więc ciocią, a jej mąż wujkiem. Przyznaje, że tak jest najlepiej. Chociaż czasem, któremuś wyrwie się mamo. Bywa, jak się dzieli z kimś radości i smutki.
Więcej w najnowszym wydaniu Chorzowianina. Już w kioskach.
Córka i syn, dzieci biologiczne, Rutkowskich z domu już wyszły. Radzą sobie, są na swoim. W czterech kątach tak jakoś samotnie dla Marioli i Roberta się zrobiło. Nawet spacery i wycieczki już nie cieszyły. Czegoś brakowało. Nie było ich z kim dzielić. – Dzieci, które do nas trafiły są dla nas takim nowym życiem. Może przez nie w jakiś sposób się wyrażamy. Wiem, że dzieci są nam potrzebne, a my jesteśmy potrzebni im – mówi Mariola.
W tym roku wspólnych wycieczek, ba wakacji, nie brakowało. – Fajnie z ciocią było – przyznają dziewczyny. – Byliśmy nad morzem. Jakie wielkie fale widziałyśmy. Płynęliśmy statkiem, kąpałyśmy się, nawet zagrodę bobrów odwiedziłyśmy – opowiadają. Dużo tej radości do podziału.
Ciocia jak mama
Początki nie były jednak łatwe. Siedmioro dzieci na głowie. Każde z własną przeszłością, i to bardziej szarą niż kolorową. Madzia to na przykład taka eurosierotka. Rodzice po rozwodzie. Ojciec haruje za granicą. Pozostałe maluchy dobrze wiedzą, co to znaczy dom dziecka albo tułaczka od ochronki do ochronki. Wszyscy musieli się odnaleźć. Porządnie dotrzeć. – Dobrze, że nie dostaliśmy ich wszystkich na raz – uśmiecha się Mariola. Takie docieranie trwa kilka miesięcy. W tym czasie trzeba odpowiedzieć na wiele trudnych pytań, nauczyć wzajemnego szacunku. Wytłumaczyć, co tak właściwie znaczy rodzina. – Przeważnie tak wygląda początek adaptacji do nowego środowiska. Dzieci tęsknią za domem rodzinnym. Z czasem się przełamują, otwierają – mówi Justyna Gołkowska, psycholog pracujący z rodzinami zastępczymi w chorzowskim Ośrodku Pomocy Społecznej.
Do tego dochodzi najtrudniejsze – kontakty dzieci z rodzicami naturalnymi. Tym w życiu się nie poukładało. Po drodze się gdzieś pogubili, niektórzy tylko na chwilę. Po takim kopie się opamiętują. Dla nich jeszcze jest szansa.
Takie spotkania nieraz burzą to docieranie. Biologiczni buntują, mówią, że zastępczy nie kochają, że dla pieniędzy wszystko robią. Po takich słowach nie łatwo jest wytłumaczyć, dlaczego nie mogą zostać z mamą i tatą. Chłopcy już to rozumieją, swoje się naoglądali, nasłuchali. Można by powiedzieć zmężnieli. Z dziewczynkami gorzej. Tęsknią bardzo. – Po przyjściu z wizyty już pytają o następne. Na początku miałam problem, by to zrozumieć. Teraz się z tym pogodziłam. Mama i tata to dla nich świętość – twierdzi Mariola.
Dla dzieci jest więc ciocią, a jej mąż wujkiem. Przyznaje, że tak jest najlepiej. Chociaż czasem, któremuś wyrwie się mamo. Bywa, jak się dzieli z kimś radości i smutki.
Więcej w najnowszym wydaniu Chorzowianina. Już w kioskach.
Wojciech Zawadzki
Reklama: