W kapciach siedział nie będę

Chorzowianin 2009-02-18
Starszy brygadier Edward Gąsowski, wieloletni komendant miejski Państwowej Straży Pożarnej w Chorzowie, przeszedł na emeryturę. - Na pewno chciałbym się czymś zająć. W domu, w kapciach z gazetą przed telewizorem nie będę siedział. To wbrew mojej naturze - mówi w rozmowie z Wojciechem Zawadzkim.
W kapciach siedział nie będę
Grubo ponad 20 lat temu, po przeczytaniu książki Czesława Janczarskiego „Jak Wojtek został strażakiem” pomyślałem – taki strażak to super gość. Marzyłem, żeby zostać właśnie takim gościem, ale na tym poprzestałem. A Edward Gąsowski, kiedy pierwszy raz pomyślał, a potem, już na dobre, podjął decyzję, że zostanie strażakiem?

Strażakiem zostałem bardzo wcześnie. Miałem chyba 10 lat i byłem członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej. Chociaż taka myśl o zostaniu zawodowym strażakiem przyszła późno. Właściwie to kolega zaproponował aby wraz z nim składać dokumenty do szkoły oficerskiej. Wtedy już pracowałem, trochę czasu od ukończenia szkoły średniej też minęło. Pomyślałem jednak, a dlaczego nie. Warto spróbować. Zdałem egzaminy. Mnie przyjęto, koledze się nie powiodło. I tak, trochę z chęci, trochę z zamiłowania, a trochę z przypadku zostałem strażakiem.

Urodził się pan w Wysokiem Mazowieckiem, Wyższą Szkołę Oficerską Straży Pożarnej ukończył w Warszawie w 1979 r. W tym samym roku trafił na Śląsk. Ten Śląsk, to był rozkaz czy wybór?

Zostałem skierowany na Śląsk. Promocję w szkole miałem w czerwcu, pracę mogłem rozpocząć od września. Mnie i mojej świeżo poślubionej małżonce, nauczycielce, zależało jednak na czasie. Żona szukała pracy w szkole. Wszystko udało się jakoś załatwić. Komendant wojewódzki z dniem 1 sierpnia 1979 r. skierował mnie do Chorzowa. W tym mieście, z wyjątkiem półtorarocznej przerwy, pełniłem wówczas stanowisko komendanta w Siemianowicach, służyłem do końca stycznia 2009 r.

Jak trafił pan na Śląsk, do Chorzowa, to co pomyślał?

Zawodową praktykę miałem w Rybniku, potem w Komendzie Wojewódzkiej w Katowicach. Poznałem zagadnienia ochrony przeciwpożarowej na Śląsku. Jej specyfikę, związaną głównie z przemysłem. Zaciekawił mnie ten region. Pomyślałem, że czeka mnie tutaj ciekawa, chociaż niebezpieczna praca. Potraktowałem to jako wyzwanie. Wcześniej, jak kierowano nas do poszczególnych województw, sam chciałem zaproponować Śląsk. Ucieszyłem się, że wysłano mnie właśnie tutaj.

Funkcję komendanta chorzowskiej PSP pełnił pan od 1 kwietnia 1987 r. Od czego pan wówczas zaczął? Podobno chorzowską komendę strażacy budowali własnymi rękami?

Komendant wojewódzki, jak mnie tu przyprowadził, powiedział – mnie to nie interesuje, w marcu przyszłego roku na tej sali gimnastycznej będą rozgrywki piłki siatkowej. Macie robić tak, by zdążyć. A budowa tej sali była dopiero rozpoczęta. Pracowaliśmy ze strażakami systemem gospodarczym, na trzy zmiany. Rozgrywki się odbyły. Okres różnych robót związanych z wykończaniem i remontem budynku naszej komendy trwał do 1991 r., a później od roku 1999. Remonty robiliśmy własnymi siłami. Po latach strażacy wciąż cenią ten wysiłek. Świetlica na przykład wygląda tak, jakby wyremontowano ją wczoraj. Nikt nie odważy się tam wejść z papierosem (śmiech).

Rozpoczęcie budowy Miejskiego Stanowiska Kierowania przy Komendzie Miejskiej PSP w Chorzowie to również pana zasługa.

Najtrudniej było wywalczyć dla niego środki. W kółko powtarzałem, że moim marzeniem, jak będę odchodził ze służby, jest utworzenie takiego stanowiska. W ubiegłym roku, po rozmowach z Komendą Wojewódzką PSP i prezydentem Chorzowa, podpisano umowę o wspólnym finansowaniu i rozpoczęciu budowy MSK. W tym roku, na jesień, zostanie ono oddane do użytku. Wiadomość o tym, była dla mnie jedną z najszczęśliwszych. MSK zintegruje i znacznie usprawni działania ratunkowe.

Da się zliczyć te wszystkie akcje, w których brał pan udział? Pamięta pan swój pierwszy bojowy raz?

Akcji nigdy nie liczyłem. Ale swój pierwszy, poważny bojowy raz pamiętam. W 1979 r., tydzień przed Bożym Narodzeniem miałem tzw. tygodniowy dyżur bojowy. Był to ciężki, czarny tydzień. W środę przy ul. Strzelców Bytomskich wybuchł pożar w mieszkaniu, spaliła się w nim kobieta, z soboty na niedzielę w altance na ogródkach działkowych przy ul. Podmiejskiej spaliły się dwie osoby, następnej nocy w piwnicy przy ul. Żołnierzy Września zaczadził się młody chłopak. W czerwcu 1983 biorąc udział w akcji przypłaciłbym ją życiem. Doszło do wycieku amoniaku w Zakładach Azotowych. Zmienił się kierunek wiatru i musieliśmy się ewakuować. Drogę zamknięto, wszystkie wozy miały odjechać. Okazało się, że zostałem tylko ja. Wybiegłem na ulicę, przejeżdżał jeszcze jeden wóz strażacki, którego być już tam nie powinno. Dzięki temu przeżyłem.

28 stycznia 2006 roku chorzowscy strażacy jako jedni z pierwszych udzielają pomocy na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich. Ta tragedia to nadal rozpacz dla wielu, nie tylko Polaków. Dla was były to dni ciężkiej pracy, nieprzespanych nocy. Co w takich chwilach mówi komendant swoim ludziom?

W tamtym momencie nie myślało się o niczym, poza jednym – robić wszystko, co pozwoli na wyciągnięcie spod ruin chociażby jednego żywego. Każdy myślał, nasłuchiwał, w którym miejscu mogą znajdować się ludzie. Myśli się tylko o tym. Nikt nie przejmował się mrozem, przemokniętymi rzeczami. Musiałem wręcz studzić emocje. Prosić, żeby moi ludzie odpoczęli, pozwolili się zmienić.

Jest pan dumny ze swoich strażaków?

Mam wielką satysfakcję, że pracowałem z takimi ludźmi. Owszem, na przestrzeni lat przychodzili tacy, którzy sądzili, że w myśl powiedzenia, jak robota w ręce parzy idź do straży. Tacy szybko odchodzili. Tu jest ciężka praca, nie można się obijać. Pracuje się razem, z kolegami. Jeśli ty zawalisz, ktoś musi naprawić. Zespół musi trąbić w jedną trąbkę. Jeden za drugiego powinien iść w ogień.

Komendant powinien być bardziej srogi, czy wyrozumiały?

Z okazji Dnia Strażaka powiedziałem kiedyś, że nie są to moi pracownicy tylko moje dzieci. Starałem się traktować ich po ojcowsku. Jak zrobili coś źle to karałem. Kara miała być wystarczająca, nie za duża i nie za mała. Strażak musiał wiedzieć, że sam zawalił, a nie, że ja się czepiam. Myślę, że to skutkowało.

Jak mówią od pana koledzy z pracy?

Wówczas, jak nazwałem ich dziećmi, zaczęli mówić nasz tatuś. To jest dla mnie największa zapłata.

Były takie momenty, że myślał pan, mam już dość, odchodzę?

Wiele razy tak myślałem. Bo albo ze środkami było ciężko, albo ze sprzętem. To dawało w kość. Nieraz się człowiek narobił i dobrze jak się udawało, jak udało się kogoś uratować. Gorzej jak się nie udało. Na zewnątrz emocji się nie pokazuje, ale w środku człowiek się gotuje.

Łzy popłynęły?

Nie raz.

A takich momentów, tych, kiedy mówił pan - dobra robota, było więcej niż tych złych?

Miałem więcej satysfakcji niż tej wewnętrznej złości. Satysfakcja z udzielonej pomocy załatwiała całość. Dawała bodziec do dalszej pracy.

34 lata w służbie, w Chorzowie 28,5 lat. 31 stycznia 2009 r. przestał pan pełnić służbę. Komendant wojewódzki PSP mówił st. bryg. Marek Rączka o panu – odchodzi legenda chorzowskiej i wojewódzkiej straży pożarnej. Decyzja o odejściu była świadomym wyborem. Czuł się pan już zmęczony, czy postanowił dać szansę wykazania młodszym?

Na tą decyzję najbardziej zaważyła tragedia w hali MTK. Wciąż człowiekowi to w głowie siedzi, przed oczami staje. Gdyby doszło do podobnej tragedii to nie wiem, czy byłbym na tyle twardy, żeby znów to przeżywać. Nie wiem, czy bym się nie rozkleił, a podczas służby rozkleić się nie można. Swoje już odsłużyłem, niech młodzi się teraz wykazują.

Miło usłyszeć, że się jest legendą?


Jest to miłe, ale nie uważam się za legendę. Powierzone zadania starałem się wykonywać jak najlepiej. Robiłem to, co do mnie należało, uczciwie i sumiennie. Nic poza tym. A, że w miarę się udawało, posuwało jednostkę do przodu, zdobywało uznanie przełożonych to cieszy. Pozytywne opinie i słowa zawsze jednak są budujące.

Udzielił pan kilku wskazówek swojemu następcy?


Nowy komendant st. kpt. mgr inż. Janusz Gancarczyk wyrósł w tej jednostce. Znam go od pierwszego dnia jego pracy. Sprawdził się w różnych działaniach bojowych. Dlatego na mojego następcę zaproponowałem komendantowi wojewódzkiemu jego kandydaturę. Wskazówek nie udzielałem. Przekazywałem pewne rzeczy. Powoli przygotowywałem go do nowej roli. Jak odchodziłem powiedziałem tylko, nowy komendancie rób tak, żeby te dobre imię tej straży było jeszcze lepsze.

Nie żałuje pan tej swojej życiowej drogi?


Na inną bym jej nie zamienił.

Rodzina strażaka chyba musi mieć wiele cierpliwości?

Dzień czy noc, jak jest wezwanie to trzeba jechać. Oficerowie mają domowe dyżury, bywało, że żona chciała pójść na imprezę, wyjechać za miasto a ja właśnie przez ten dyżur, nie mogłem. I z tym trzeba się pogodzić. Do mojego syna mówiłem, ucz się, będziesz strażakiem (śmiech). Odpowiadał, że jeden w domu wystarczy. Po szkole średniej zdawał m.in. do Szkoły Głównej Służby Pożarniczej w Warszawie. Ukończył ją. Pracuje w straży. Mówi, że innego zawodu nie chciałby wykonywać. Dla ojca jest to ogromna satysfakcja.

Plany na spędzenie emerytury już są? Nie będzie brakowało tej adrenaliny?

Trochę może i będzie. Swoją pomocą służę jeszcze w komendzie. Na wiosnę wybieramy się do domu rodzinnego żony, na wieś. Tam się trochę odstresuję, przynajmniej do jesieni. Potem zobaczę co przyniesie los. Na pewno chciałbym się czymś zając. W domu w kapciach z gazetą przed telewizorem nie będę siedział. To wbrew mojej naturze.

Na zakończenie mojej służby tą drogą pragnę podziękować władzom samorządowym, przełożonym, instytucjom, zakładom pracy i wielu osobom, które mi pomogły, wspierały, mobilizowały i dodawały otuchy tej trudnej służbie.
 
Wojciech Zawadzki

Reklama:

Polityka plików "cookie"

Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w polityce prywatności.