Tajlandia, Kambodża, Wietnam. Pamiętnik z niezwykłej wyprawy

17 stycznia
Budzik nie dzwoni, bo nie przestawiłem czasu w telefonie. Idziemy zjeść śniadanie, poszukujemy czegoś mało ostrego (Tajowie jedzą bardzo ostre potrawy). Babcia na ulicy serwuje nam ryż i przepyszne dodatki, które sami wybieramy, choć nie bardzo wiemy, co jemy: jakieś mięso, chyba pokrojone parówki, jajko sadzone, wszystko z warzywami, najedliśmy się za 2,50 zł.
Wybieramy się pieszo do muzeum starych pływających barek. Za namową miejscowych kierowców łapiemy tuktuka: motorower z przyczepa mieszczącą 4 pasażerów, kierowca twierdzi, że wejdzie nas więcej osób. Zaskakuje nas cena, za 6 zł jechaliśmy dwoma tuktukami. Po chwili przekonujemy się dlaczego – kierowcy mają układy z miejscowymi właścicielami sklepów, gdzie towary są po bardzo wysokich cenach, jak dla nas – wielu kupujących to Anglicy i Amerykanie. Za przywiezienie turysty do tego sklepu otrzymują talon na benzynę. Nie musieliśmy nic kupić, wystarczy, że spędziliśmy tam 10 min.
Sprzedawcy są wyjątkowo nachalni, musieliśmy twardo odmawiać, żeby się od nich uwolnić. Odwiedzamy sklep z męskimi garniturami, gdzie co najmniej trzech krawców mierzy nas od stóp do głów przy samym wejściu. Znają pojedyncze słowa po polsku, zachwalają towar, mówią: „cześć, dzień dobry, ładna kosiula”. Po zawiezieniu nas do dwóch świątyń odjeżdżają nie otrzymując zapłaty, wozili nas w sumie trzy godziny. W ten sposób zwiedziliśmy cząstkę Bangkoku bez kosztów. Szukając kolejnej okazji na podróż tuktukiem, jemy smażonego banana z ryżem w liściu nie wiadomo jakiej rośliny za 1 zł. Nadal zmierzamy do muzeum barek. Za 10 zł za dwa tuktuki przewoźnik ma nas wysadzić w miejscu, gdzie przeprawimy się tramwajem wodnym do muzeum. Zawozi nas jednak w zupełnie inne miejsce, o czym się przekonujemy po zapłaceniu.
Docieramy nad rzekę Chao Phraya, największą rzekę przepływająca przez Bangkok, ale w innym miejscu niż zaplanowane. Sprytnie pomyślane, musimy znaleźć kolejnego tuktuka, żeby dotrzeć do celu i znowu zapłacić. Byliśmy sprytniejsi, przepływamy przez rzekę za 30 gr od osoby tramwajem wodnym i zwiedzamy wspaniałą, bogato zdobioną świątynię Wat Arun – Świątynię Świtu. Wracamy nad rzekę, płyniemy do Muzeum Barek Królewskich. Prawie biegniemy, bo zwiedzać je można tylko do 16. Idziemy wąskimi uliczkami w bardzo biednej dzielnicy, chudzi ludzie, ledwo trzymające się domy, porozrzucane śmieci, wokół chaszcze.
Jesteśmy punktualnie o 16, krata przy wejściu zamknięta, a ostatni turyści opuszczają muzeum. Błagalnymi gestami upraszamy ochronę, by nas wpuszczono, udało się, weszliśmy na 10 min., udało się zrobić kilka zdjęć. Scenariusz dnia pisał się dalej. W pośpiechu jemy jakąś zupę mleczną i ciastko, jest to słodkie i bardzo smaczne. Jeden z tubylców proponuje nam podróż kanałem za 15 zł od osoby, godzinna podróż ze zwiedzaniem targu wodnego. Zobaczyliśmy miasto na wodzie, większość domów ustawiono na palach, gdzie podczas pory deszczowej pale w całości zanurzają się w wodzie. Targ niestety był już zamknięty, to niestety kolejny chwyt, na który nabierają się turyści. Udaje się nam szczęśliwie dotrzeć do punktu, który wcześniej ustaliliśmy na mapie i już o zmierzchu pieszo docieramy do hostelu. Jemy zasłużoną, dobrą kolację.